Kilka zdjęć z wakacyjnego wyjazdu do Sopotu, który oficjalnie zamyka fotograficzny sezon ogórkowy.
Jakkolwiek nie jestem Antonim Burdejnem, ani nawet posiadaczem odznaki PTTK to jednak pozwolę sobie wcielić się w rolę wuja dobra rada i napisać kilka słów dla tych wszystkich, którzy zapragną przybyć kiedyś do Sopotu.
Tak jak w zeszłym roku świetnie sprawdził się październikowy termin wyjazdu i hotel na zadupiu – przy Haffnera 88 (na Czerskiej już wyje alarm), tak w tym roku kompletnym niewypałem okazał się pomysł wrześniowego wyjazdu i mieszkania w samym centrum.
O ile rok temu atmosfera koiła duszę mizantropa o tyle teraz obecność gawiedzi przyprawiała o ból głowy. Konglomerat Januszy w piaskowych bezrękawnikach wędkarskich, psie mamy w futrzanych kapciach z litrami botoksu w ustach, madki z bąbelkami lgnące na plażę, smród tygodniowego oleju z budek z goframi, wszechobecne hulajnogi, w restauracjach zatrzęsienie imprez integracyjnych dla korpoludków, wieczorami hałas pierdzących czarnym dynem Diesli. Te przerażone miny Januszy, którzy z paniką w oczach usiłują zrozumieć, która kawa z menu będzie tą normalną, w szklance z uchem i z fusami na dnie… Te nawoływania, nie wiadomo czy do psów czy dzieci – bo imiona tak egzotyczne jak z brazylijskiej telenoweli lub japońskich bajek…
Krótko : październik – tak, wrzesień – nie. Hotel na uboczu – tak, w centrum – nie.
Kulinarnie : przyzwoity poziom trzyma Pelican. Steki, tatar wołowy, przystawka z ośmiornicy na plus. Za to dziczyzna przypominała jakąś rąbankę. Może to po prostu nie moje rewiry smakowe.
Jeżeli przy kulinariach jesteśmy, przy kulinariach mówię, a nie przy jakimś jedzeniu siana, kamieni czy innego wege – to godnym polecenia jest dosyć osobliwy przybytek – Bulaj. Restauracja architektonicznie, szczególnie od strony chodnika, przypomina skrzyżowanie Solpolu z garażem ocieplanym styropianem. Wnętrze to hybryda altanki mojej babci z brazylijską fawelą. Jest tam jednak coś co sprawia, że przybytek ten osobliwy warto odwiedzić. I nawet nie fakt, że cena to znów dwie magiczne ósemki (znów na Czerskiej wyje alarm), ale dlatego, że owoce morza są po prostu najlepsze.
Ogromną zaletą był natomiast prosty niczym budowa cepa fakt, że praktycznie nikogo nie interesuje już zabawa w koronawirusa i cały cyrk zwany obostrzeniami czy innym reżimem sanitarnym. Większość klientów w sklepach czy na stacjach benzynowych paraduje bez maseczek ku kompletnemu zobojętnieniu obsługi. Nikt nie bawi się w odległości, limity i inne takie duperele, które świętością zdają się być już tylko dla praktykantów z Czerskiej.
Na plus z pewnością można zaliczyć wizytę w Państwowej Galerii Sztuki. Jak na standardy między Bugiem a Odrą trzy… a właściwie trzy i pół sali wystawienniczej to całkiem przyzwoity wynik.
Fotograficznie wiele się nie działo. Na spacery idealnie sprawdza mi się obiektyw Canon EF 24mm 1.4 L IS USM II. Lubię to połączenie szerokiego kąta i dobrego światła. Wiem, że teraz nawet byle jaki smartfon z Aliexpressu ma programowy tryb rozmywania tła, ale tu to jest czysta optyka, a nie żadne tam tanie algorytmy.
W Sopocie mają bzika na punkcie czyszczenia słupów z wlepek. Tym większa radość, kiedy spotkałem generała na jednym z przejść. Wieść gminna niesie, chociaż nie wiem ile w tym prawdy, że tym przejściem na pasach przechadzał się niegdyś sam generał.