Nie, to nie noworoczne postanowienie. Wpis pojawia się, bo tak się po prostu przypadkiem złożyło. Zupełnie inną sprawą jest to, że taki też był zamysł od samego początku tej strony. Miało to być miejsce, w którym dać mogę upust mojej grafomanii. Po prostu wolna chwila spotkała się z sytuacją, w której dane mi było przetestować cudzy obiektyw na meczu rozgrywanym w tak egzotycznym momencie jak Nowy Rok. Tak, kiedy większość rodaków leczyła kaca – ja robiłem zdjęcia. Jest więc i tekst…
W moje ręce dzięki uprzejmości pewnej parafianki wpadła Sigma 85 milimetrów ze światłem 1.4. Ciekawiło mnie od dawna jak się czymś takim robi zdjęcia. Na koszykówce najczęściej używam Canona 100 milimetrów ze światłem 2.0. Powiedzieć, że moja współpraca z canonowską setką jest ciężka to jakby nic nie powiedzieć. Niecelny autofocus idzie w parze z ogromną aberracją chromatyczną, a dzieła zniszczenia dopełnia mało komfortowa ogniskowa 100 milimetrów, która jakoś tak nie leży mi do ujęć walki o piłkę pod koszem. Sprawdza się jako tako przy akcjach, kiedy zawodnik gdzieś tam na linii trzech punktów usiłuje minąć obronę, ale im bliżej – tym robi się ciasno. Za ciasno nawet jak dla mnie – fetyszysty bardzo ciasnych kadrów. Mamy więc niecelny AF, słabą optykę i trochę za długą ogniskową. Gdyby był czwarty argument mielibyśmy czterech jeźdźców fotograficznej apokalipsy. A mimo wszystko i tak wolę fotografować “setką” niż canonowskim 70-200 2.8, który nadaje się moim zdaniem tylko do wbijania gwoździ. Ale to już zupełnie inna historia…
Wracając jednak do tematu. Rzeczony obiektyw Sigmy to pierwsze szkło tej firmy w moich rękach. Do tej pory uważałem, że Sigma podobnie jak wszystkie inne marki na literkę “S” nadaje się tylko na śmietnik. W końcu Skoda, Seiko i Samsung to szczyty technologiczno-wizerunkowej żenady…
Porównanie canonowskiej “setki” do Sigmy 85 milimetrów 1.4 jest oczywiście nieobiektywne, bo to szkła z kompletnie dwóch różnych półek cenowych. Teoretycznie uczciwie byłoby zestawić Canona 85 milimetrów 1.4 IS z serii L ze wspomnianą Sigmą, ale to tylko teoria. Praktyka jest taka, że jedyne do czego mogę porównać Sigmę fizycznie to mój Canon 100 milimetrów 2.0.
To co uderza w pierwszym momencie to o wiele lepsza jakość optyczna Sigmy. Niby to oczywiste, bo szkło jest ogromne w porównaniu z Canonem, ale mimo wszystko zaskakuje przepaść jaka dzieli te słoiki.
Nie interesują mnie tabelki i wartości wyliczane w testach. Różnica jest widoczna gołym okiem i to już na podglądzie aparatu.
Sprawa druga to autofocus. Może zabrzmi to dziwnie, ale “setka” canona jest dosyć szybka i jeszcze bardziej niecelna. Można odnieść wrażenie, że autofocus po skali jeździ szybko, ale nijak nie przekłada się to na celność. W wypadku Sigmy różnica na jej korzyść w tej kwestii była również duża.
Jaki morał płynie z tej przypowieści? Właściwie chyba tylko jeden, że tanim gównianym obiektywem o wielkości literatki, który kosztuje niecałe 2000 złotych można sobie co najwyżej pogrzebać w dupie. Obiektyw im droższy i większy tym lepszy. Cudów nie ma.
Korci teraz poszukać porównań za Canonem 85 milimetrów 1.4 ze stabilizacją, w następnej kolejności “zachorować” na niego i rzecz jasna – kupić – lecząc tym samym swój ból egzystencjalny. Problem w tym, że na horyzoncie jest też Sigma 105 milimetrów 1.4…
Tak czy inaczej powrót do fotografowania canonowską setką będzie bardzo bolesny.
Do łapania trenerów zawsze używam 300 milimetrów. Widoczny 70-200 zabrałem tylko po to, żeby zamienić się na dwie kwarty z Sigmą 85 milimetrów 1.4.
Dla odmiany do szerokiego ujęcia użyłem Canona 24 milimetry 1.4 II L USM zamiast Canon 17-40 ze światłem 4. Lubię ujęcia z 17 milimetrów, bo pokazują ogrom wnętrza Hali Stulecia, ale jednocześnie strasznie masakrują sylwetki zawodników. Fotografując z podłogi koszykarze przypominają kosmitów z Archiwum X o niebotycznie długich nogach. Kadr z 24 milimetrów pod tym względem jest o wiele bardziej naturalny, a mimo szerokiego kąta tło jest chociaż delikatnie rozmyte.